Węgry - co warto zobaczyć w Budapeszcie?
Dawno mnie tu nie było z kilku powodów. Zaraz po moim poprzednim poście, w którym narzekałam, że nie znalazłam żadnej pracy, wpadło mi zlecenie na napisanie dwóch artykułów o winie i francuskich serach.
Fajna robota, klientka zadowolona, mam nadzieję, że będzie tego więcej.
Ławeczka z krabem. Bo ładna.
Piwo i świąteczna kolacja dla psa. Znalezisko w węgierskim Tesco.
Poza tym nasza podróż nabrała tempa – za miesiąc będziemy w Japonii, a jeszcze trzeba wrócić do Polski, rozpakować się i spakować z powrotem, zgrać zdjęcia i wrzucić je na "stocki".
Nie mówiąc o moich ulubionych lekarzach. Uh huh. Poskładało się tego tyle, że mój blog został trochę w tyle, ale to nie znaczy, że go zaniedbałam.
Widok na smog z Góry Gellerta
Zmęczona podróżą, okresem i komputerem, potrzebowałam chwili odpoczynku, żeby wrócić do pisania z entuzjazmem. Także wystarczy tego wprowadzenia, chodźmy pozwiedzać Budapeszt.
Do Budapesztu dotarliśmy z Lubljany. Wysiedliśmy z pociągu po dziewięciu godzinach jazdy, nawet wypoczęci i zrelaksowani. Gdzieś na granicy słoweńsko-węgierskiej wsiadła grupa mężczyzn o zakazanych, pooranych życiem twarzach, wyglądających jak kaniony i z nosami jak kartofle. Ledwo wsiedli ze swoimi wielkimi ceratowymi siatami i na kolejnej stacji już ich nie było. Później takich twarzy było więcej, najczęściej w stanie mniejszego lub większego upojenia.
Gdy zaczęliśmy szukać dobrego wyjścia z dworca, jakaś starsza od nas kobieta zaczęła podchodzić do nas z uśmiechem. Nie zwracałam na nią większej uwagi, bo nie spodziewałam się tego, że ktoś ponas wyjdzie. A jednak. Kobietą tą okazała się Agnieszka, Węgierka, koleżanka mamy Tomka, mówiąca po polsku i po rosyjsku. Zostaliśmy odeskortowani do jej siostry i ugoszczeni herbatą i kolacją. Po wszystkich razach, gdy musieliśmy sami szukać autobusu, mieszkania, dworca, kombinować, gdzie pójść na jedzenie, to była naprawdę miła odmiana.
Tomek rozpoczął zwiedzanie od pobytu w łaźni. Miałam dołączyć do niego, ale małpa-biologia odwiodła mnie od tego zamiaru. Takie moje szczęście… Gdy Tomek moczył się w czterdziestostopniowej parującej wodzie w zabytkowym SPA, wystawiając tylko głowę na zewnątrz, gdzie był stopień powyżej zera, ja leżałam w domu i oglądałam Noragami.
Wyspa Małgorzaty
Na szczęście następnego dnia udało mi się zebrać w sobie i pojechaliśmy na Wyspę Małgorzaty. Spacerowaliśmy po parku, obejrzeliśmy niewielkie darmowe zoo z odratowanymi, marznącymi ptakami – były tam bociany, sokoły, kaczki i indyki. Po spacerze poszliśmy na gorącą zupę, herbatę i palinkę, czyli tradycyjny węgierski alkohol (ok. 45%), bo pogoda nas strollowała i zamiast zapowiadanych 10 stopni było około trzech. A my zamarzaliśmy.
Góra Gelerta
Kolejnym punktem programy był widok z Góry Gelerta – wzgórze, z którego można podziwiać panoramę Budapesztu z pięknym parlamentem. Było strasznie dużo ludzi i piękny zachód Słońca.
Zachód Słońca na Górze Gellerta
Baszty Rybackie
Kolejną atrakcją były tak kiczowate, że aż piękne neoromańskie baszty rybackie.
Kiedyś, w średniowieczu, każdy cech miał wydzielony kawałek grodu do obrony i akurat ten fragment należał do cechu rybaków.
Kościół św. Mateusza
Po jakimś czasie do baszt dobudowano kościół świętego Mateusza tak, aby pasował stylem do reszty. Baszty ze strzelistymi, stożkowatymi wieżami, spiralnymi schodami i arkadami przypominały mi zamki z filmów Disneya.
Park Városliget i na Plac Bohaterów.
Na koniec naszego pobytu poszliśmy do parku Városliget i na Plac Bohaterów.
Metro i Cafe Gerbaud
Stamtąd podjechaliśmy przeuroczym, wyglądającym jak duża zabawka albo mały tramwaj metrem (drugim w Europie) do Cafe Gerbaud, która przywołała na myśl skojarzenia z austriacką stolicą.
Elegancka, stonowana, z tłową muzyką i wieloma rodzajami kawy (wzięłam z likierem morelowym, marmoladą, czekoladą i śmietanką – ta ostatnia była dla Tomka). Kawa była bardzo dobra, chociaż morele na dnie zupełnie mi do niej nie pasowały. Tomek wreszcie spróbował klasycznego węgierskiego tortu Dobosza, zrobionego z ciasta przekładanego czekoladą i chrupkim karmelem na wierzchu.
Wspomniałam o metrze i warto tu napisać o nim więcej. Było to drugie metro w Europie, ale pierwsze na kontynencie. Pociągi wyglądają jak tramwaje, są malutkie i krótkie i w jednym wagonie jest może z dziesięć siedzeń. Stacje wyglądają jak ozdobne łazienki, wyłożone białymi kafelkami z zielonymi (również kafelkowymi) nazwami stacji.
Dla równowagi, czwarta, najnowocześniejsza linia, jeździ pociągami bez maszynisty. Tak tradycja miesza się w Budapeszcie z technologią. Szokującym widokiem w podziemiach nowych linii metra są obozy bezdomnych, na które natrafialiśmy od razu po wejściu. Spiętrzone materace, rozrzucone puszki, kwiaty, wykonane z resztek metalowych puszek po piwie i grupy śpiących lub rozmawiających bezdomnych tworzą specyficzny podziemny klimat.
Ruin Pub
Ostatniego dnia zwiedzialiśmy z przesympatycznymi przewodnikami „ruin puby”, na które jest teraz trend w Budapeszcie. Kiedyś były to opuszczone mieszkania i fabryki, które zostały zagospodarowane przez ludzi. Można tam spotkać psy, kupić marchewkę do pogryzania, pograć w piłkarzyki albo w bilard. Koncepcja fajna, ale jak dla mnie trochę nietrafiona. Ani to squat, ani to pub, ani to ruina, do tego są potwornie kiczowate i obleśne, ze ścianami wymazanymi w penisy, seksualne slogany i niezbyt udane rysunki, z neonowymi lampkami i obrazami ni to od Sasa ni to od lasa. Łaziłam kiedyś po opuszczonych budynkach i prawdę mówiąc wolę, gdy pozostają w stanie surowym. Tutaj wszystko było przegięte. Mimo to wieczór upływał naprawdę przyjemnie przy palince, piwie i rozmowach o naszych krajach (Polak, Węgier, dwa bratanki… i do szklanki ;)) i życiu.
Jak Wam się podobają Węgry? Byliście? Co sądzicie o ruin pubach?
Następny wpis będzie o bezglutenowym jedzeniu w Budapeszcie. Czy jedyną opcją dla bezglutenowca jest gulasz? O tym dowiecie się niedługo. Do zobaczenia!