Chillout w Bernie. Smaki, zapachy i kolory sobotniego targu.
Sobotni targ
Sobotni targ zaczyna się wcześnie rano pod berneńską katedrą i ciągnie przez cztery wielkie place. Wstajemy dość późno, bo o 10, wychodzimy z mieszkania, by po kilku krokach zatopić się w zapachach i w kolorowym, hałaśliwym tłumie.
Na początku ulicy stoją producenci sera, wystawiają próbki, więc wszędzie czuć zapach sfermentowanego, ciepłego mleka i pleśni. Niedaleko za nimi jest stoisko z suszoną, wędzoną trocią, która rozpływa się w ustach i kosztuje dużo za dużo (15 franków za 100 g). Dalej widzimy stoisko z wędlinami, na przyczepie znajduje się logo, na którym są krowy uprawiające seks.
- Coś tu chyba poszło nie tak - śmiejemy się.
Poranna kawa
Co chwilę nasza trójka gubi się i odnajduje, ale w końcu przystajemy przy stoisku z kawą, gdzie niebieskooki blondyn wyjaśnia tajniki jej parzenia i pyta o nasze preferencje.
Nie lubię smaku kawy, lubię jej zapach, ale mogę spróbować czegoś delikatnego.
Czekoladowy smak z nutą orzechową brzmi całkiem zajebiście. Sprzedawca ostrzega, że cały proces zajmie dość długo, bo robi kawę w aeropressie. Mamy dość czasu, by powspominać z Desi czasy, gdy pracowałyśmy razem w kawiarni. W międzyczasie drugi sprzedawca, wysoki, starszy i z twarzą jak kanion, daje nam do powąchania świeżo zmieloną kawę. Uśmiecham się, przypominając sobie dni, gdy wracałam z pracy do domu z suchymi, lekko poparzonymi rękami, które pachniały dokładnie w ten sposób.
Dostaję szota lury o wyglądzie herbaty i posmaku mielonej kawy. Nie wiem czy mi to smakuje, ale jest ciekawe. Desi i sprzedawca zgadzają się, że dodanie mleka do tej kawy by ją zabiło. Dla siebie zachowuję myśl, że dla mnie taki kawowy szejk to byłoby to.
Syryjska gościnność
Ledwo przechodzimy kilka kroków i zatrzymujemy się przy syryjskim stoisku, gdzie ciemnoskóry mężczyzna od razu polewa nam gorącą, słodką herbatę. Zanim zdążymy podziękować, sprzedawca już kogoś obsługuje. Stoję i podziwiam, bo ciasta są bez zwykłej mąki, na migdałach i często bez mleka, więc MOGĘ JE JEŚĆ! Próbuję migdałowych makaroników, które są w rzeczywistości ogromnymi kulami kruchego ciasta, polanymi porządną warstwą marcepanu, ciasta daktylowego, które ma konsystencję gęstego syropu i jasne ciasto, które w smaku przypomina nieśmiertelny biszkopt mojej babci. Odrywam się niechętnie, bo to dopiero początek naszej kulinarnej podróży.
Photo by Desi
Włoskie pasty
Zatrzymujemy się przy włoskich pastach z migdałów, pistacji, kasztanów, ale albo słoiki są za duże, albo pasty mają za dużo cukru lub mleko. Po jakichś dziesięciu minutach burzliwej dyskusji zostawiamy zawiedzione sprzedawczynie. Włócząc się, docieram do sprzedawcy tahini i widzę słoiki z czarną pastą. Nigdy się z tym nie spotkałam, sprzedawca mówi, że nie wie, dlaczego nikt nie robi tahini z czarnego sezamu. Mówi, że jest delikatniejsze w smaku niż zwykłe. Chcę się zdecydować, bo uwielbiam tahini - zmieszane z miodem, które smakuje jak hałwa, z bakłażanem jako baba ghanoush, z wodą jako sos do mięsa, warzyw, czy zupy. Namyślamy się z Tomkiem, ale trwa to zbyt długo, sprzedawca znika zanim zdążymy się zdecydować.
Arabska nachalność
Dochodzimy do końca stoisk, spotykamy Araba, który ma oryginalne owoce. Okazuje się, że są to opuncje, których już próbowałam na Lanzarote i które były tam znacznie lepsze. Pyta czy są ok, z grzeczności odpowiadamy, że tak. On od razu zakłada rękawiczkę i pyta czy chcemy jedno pudełko czy dwa. Jest naprawdę nachalny, a my nie chcemy nic. On próbuje nam wcisnąć te owoce na siłę, prawie krzycząc i irytując się, my mówimy, że jeszcze musimy się namyślić i z niesmakiem uciekamy.
Dynie, dynie wszędzie
Wchodzimy w warzywną część targu, wszędzie są dynie: żółte, piżmowe, o nieco kobiecych kształtach, okrągłe Hokkaido z miękką skórką, zwyczajne z grubą ochroną, białe patisony, które wyglądają jak skrzyżowanie UFO i kwiatu, pękate bakłażany i cukinie jak bukłaki, frywolnie zaczepione o brzegi pudeł.