Samotność emigranta
...wyjechałam i co jakiś czas mierzę się z atakami tęsknoty, która wręcz boli. Tęsknoty za rzeczami, które brałam za oczywistość, jak wypady do lasu za miasto, jak gorące lato, jak spontaniczne wyjścia ze znajomymi. Jak gołąbki, ruskie pierogi i krówki.
Szczerze mówiąc, jest to temat, z którym od sześciu lat nie chciałam się mierzyć, ale pandemia, która sprawiła, że utknęłam w kraju, w którym nie czuję się do końca jak w domu oraz Wasze maile, w których pytacie, na co zwrócić uwagę przy wyjeździe z Polski, zmotywowały mnie do tego, żeby w końcu wyrzucić to z siebie.
Bo widzicie, gdybym wiedziała, z czym wiąże się emigracja, z jak ogromną tęsknotą i samotnością, to nie wiem, czy zdecydowałabym się na nią po raz drugi... Czy nie wolałabym wieść swojego spokojnego życia w którymś z niedużych polskich miast. Ale wyjechałam i co jakiś czas mierzę się z atakami tęsknoty, która wręcz boli.
Tęsknoty za rzeczami, które brałam za oczywistość, jak wypady do lasu za miasto, jak gorące lato, jak spontaniczne wyjścia ze znajomymi. Jak gołąbki, ruskie pierogi i krówki.
Gdy myślę o spacerze po prawdziwym lesie, to aż czuję tę tęsknotę fizycznie. Za słońcem. Ludzie, jak ja tęsknię za słońcem. Za latem. Teraz mamy atak zimna i wszystko byłoby ok., gdyby chałupa też się nagrzewała. Ale się nie nagrzewa. Jest zimno. Kaloryfer cały dzień nastawiony na 23 stopnie, a stacja pogodowa pokazuje 19. Od kilku dni jest ciepło i chodzę przez pół dnia z bosymi stopami. Przez kolejne pół jednak w grubych skarpetach i ciepłych swetrach.
Rachunek za prąd kosmiczny, bo prysznic na prąd, kaloryfer na prąd, kuchenka na prąd, wszystko na prąd...
Może byłoby łatwiej, gdybym była bliżej. Ale jestem na wyspie gdzieś na końcu Europy, dalej już tylko Ameryka. I mimo że jest pięknie, to w sercu nie maj, a noc listopadowa, taka z przysłowia. Bo jak śpiewa Jakubik "kiedy byliśmy młodzi, nikt nie umierał i nikt się nie rodził". Jestem w wieku, w którym znajomym rodzą się dzieci, ludzie się zaręczają, wyprowadzają, kupują domy, wprowadzają, chorują, a niektórzy umierają, a ja jestem daleko, daleko.
I owszem, jest internet, dowiaduję się niektórych rzeczy osobiście, bo przyjaciele do mnie piszą, dzwonią, o innych wieściach słyszę dzięki poczcie pantoflowej, ale wiem, że nie jestem w stu procentach częścią ich świata i z niektórymi coraz trudniej jest utrzymać kontakt.
I tak bardzo, jak bardzo bym chciała podczas moich dość częstych i długich pobytów w Polsce, odwiedzić wszystkich, każdemu dać tyle czasu, ile mu się należy, to nie jestem w stanie. Moja rodzina jest rozrzucona po całej Polsce, rodzina Tomasza pochodzi z zupełnie innego regionu. Z tego powodu każdy przylot to wybór. Może tym razem uda nam się zobaczyć kogoś, kogo musieliśmy ominąć wcześniej? Może pozwiedzamy sami fragmenty Polski, których nie znamy? Może...
A później wyrzuty, które słyszę od prawie każdego, kogo odwiedzam. Bo za krótko. Bo za mało. Zamiast cieszyć się ze spotkania. A ja się wkurwiam, bo daję, ile mogę, bo sama też tęsknię, ale mam tyle energii i siły, ile mam. Więcej nie wycisnę. I rozumiem, że rodzina i przyjaciele czekają, że tęsknią, ale chciałabym, żeby czasem wykazali się zrozumieniem. Że ponad tysiąckilometrowa, prawie dziesięciogodzinna podróż samochodem albo autobusem, samolotem, znów autobusem albo samochodem to nie jest łatwa sprawa i nawet, jak mija od niej tydzień, to dalej jestem wykończona. Ale ci, którzy nie doświadczają tego często albo wcale, nie rozumieją.
Cytując inną emigrantkę: "po urlopie w Polsce potrzebne są wakacje".
Wiem, że w Polsce teraz źle się dzieje. Mimo to dalej tęsknię przepotwornie.
Nie wiem do końca, jak to napisać, żeby nie brzmiało jak narzekanie. Ale są rzeczy, z którymi czuję się samotna. Durnowate rzeczy. Naprawdę durnowate. Takie jak np. to, że podobnie jak większość moich polskich znajomych czekałam z ciekawością na Wiedźmina. I dla mnie było to naprawdę wspaniałe, że polska kultura wreszcie została dostrzeżona. Było mi trochę szkoda, że wiedźmińska słowiańskość nie została dobrze przedstawiona, ale poza tym byłam zadowolona. Moje rozmowy z kolegami, koleżankami z Polski wyglądały mniej więcej tak: a widziałaś/eś Wiedźmina? Tak! Po czym następował wykład na temat tego, czemu tak/nie i co się podobało bądź nie. W Irlandii? Um, co? Witcher? Że jak witch? No, jak witch, tylko że male witch (facet wiedźma). Ciekawe...
Nigdy nie przypuszczałam, że różnice kulturowe i pogodowe będą mi aż tak doskwierały, ale... Co sezon Irlandczycy pytają mnie o piłkę nożną i rugby, które interesują mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Pytają mnie też o Wigilię w Polsce i o karpia i dziwią się, że mamy gorące lato (jak to, to w Polsce latem jest gorąco?!) i kurde, wszyscy pytają mnie o to samo.
Kiedyś uciekłam z imprezy. Akurat wróciłam z Polski, gdzie byłam na ślubie znajomych albo na Sylwestrze (nie pamiętam). Gdy moja dziesiąta rozmowa wyglądała tak:
- O, Ada, słyszałam, że znalazłaś nową pracę w C., jak ci tam jest, pewnie lepiej niż tutaj? Byłaś też w Polsce, jak było, fajnie, spotkałaś się z przyjaciółmi i rodziną.(?) Tu następował koniec pytania, które wcale pytaniem nie było, a ja odbijałam się od osoby do osoby, aż w końcu oddaliłam się, żeby znaleźć kumpla i poprosić go o podwózkę na stację kolejową, bo pomyślałam, że wybuchnę jak ktoś znowu nie-zapyta mnie o to samo.
I żeby nie było, nie jest mi jakoś potwornie źle w Irlandii, ale nie jest mi też dobrze. Brak słońca, prawdziwego lata i zimy daje mi się mocno we znaki. Rok w rok moje ciało nie może zrozumieć, dlaczego nie jest w stanie się wygrzać, choruję w środku "lata" (w zeszłym roku przez miesiąc), a ja nie mogę zrozumieć, dlaczego nie jestem w stanie nawiązać tu głębszych relacji. Może dlatego, że tutaj osoba, którą poznało się dwa dni temu, to już jest "przyjaciel"? Nie wiem.
Pewnie ten post by nie powstał, gdyby nie pandemia. Ale od sześciu miesięcy jesteśmy w Irlandii i przez kolejny rok raczej nigdzie się nie wybieramy. Sześć miesięcy to najdłużej, ile jestem w stanie tu wytrzymać. W normalnych warunkach jest to moment, kiedy spontanicznie szukamy biletów do Portugalii albo Hiszpanii, żeby trochę się wygrzać i pobyć w kulturze bliższej do naszej. W tym roku tego nie ma. Nie będzie. A frustracja rośnie.
Mimo całego pierdolnika panującego w Polsce, bardzo bym chciała być jednak bliżej przyjaciół i rodziny. Bo pandemia w kraju, który po pięciu latach jest nadal obcy, nie jest przyjemnym doświadczeniem.
Chociaż tak jak pisałam - mimo tych wszystkich niedogodności, nie mogę narzekać. Gdy rok temu "latem" pochorowałam się mocno, przyszła do mnie znajoma z miodem, whiskey, chyba jakimiś pastylkami i... na pewno czymś jeszcze, czego już nie pamiętam, żebym zdrowiała.
Czasem spontanicznie ktoś wpada i np. przynosi mi kwiatka w doniczce, bo wie, że nie mam ogrodu, a bardzo bym chciała. Ale ludzie, z którymi jestem blisko, są ponad 100km ode mnie i to jest coś, do czego trudno mi się przyzwyczaić. Irlandia jest niby małym krajem, ale odległości są duże, bo miasta są małe.
Napisałam ten post w momencie swojego największego chyba pandemicznego kryzysu. Jest w tym tekście dużo melancholii i tęsknoty, które towarzyszą mi od początku wyjazdu. Cieszę się, że tu jestem, cieszę się, że mam morze za oknem, że poznaję coraz fajniejszych ludzi, a teraz zajmuję się ciekawym projektem, tylko że zawsze czułam się mocno związana ze znajomymi i rodziną i jednak te ponad dwa tysiące kilometrów i brak gorąca robią różnicę.
Gdybym miała cofnąć się i wybierać ponownie, to wyemigrowałabym gdzieś bliżej i cieplej - może do Portugalii, może do Hiszpanii. Gdzieś, gdzie latem świeci słońce, zimą jest zimno (albo ciepło, czemu nie), są świeże, duże i słodkie warzywa i owoce i lepsza opieka lekarska.
Wiem, że Polacy narzekają na służbę zdrowia, ale mając porównanie między Polską a Irlandią, to Polska wygrywa, przez dostępność do badań prywatnych. Tutaj trzeba się nachodzić od Annasza do Kajfasza i często i tak nie wybłaga się żadnych sensownych badań. Lekarze, do których przychodziłam w Polsce i mówiłam: mieszkam w Irlandii, potrzebuję zbadać/zrobić to, to i to, kiwali głowami i mówili, że takich jak ja, z Anglii i z Irlandii, mają na pęczki. Głupie badania krwi w Polsce mogę zamówić przez Internet wieczór wcześniej, kolejnego dnia zrobić i wieczorem mieć wyniki.
Tutaj, po miesiącu bezsenności (w lipcu), gdy chciałam zbadać magnez, pani doktor powiedziała mi, że jestem młoda, zdrowa i nic badać nie ma sensu, bo badania miałam w styczniu i po co mi to. A magnezu i tak nie badają. Podobnie było, gdy poszłam po skierowanie na rezonans, bo miałam zawroty i bóle głowy (i bezsenność). Młoda, zdrowa, nie ma po co. I w ogóle lepiej iść na fizjoterapię w Irlandii, a nie w Polsce, bo w Irlandii na fizjo nie wymagają rezonansu. Jej, leczenie w ciemno, lepiej być nie może.
Rezonans się przydał, bo okazało się, że wypadł mi dysk i uciska na nerw i prawdę mówiąc, nie chciałabym, żeby jakiś fizjoterapeuta mi to leczył na ślepo.
Także podsumowując: przed wyprowadzką do Irlandii trzeba rozważyć: służbę zdrowia, pogodę i różnice kulturowe. Reszta jest na plus.
Dajcie mi znać, gdzie mieszkacie, jak się czujecie tam, gdzie mieszkacie? Przeżyliście kiedyś szok kulturowy?