Czy długość ma znaczenie?
Ostatnio myślałam o książkach, które w ciągu mojego życia zrobiły na mnie wrażenie. Takich, których fabułę (albo poszczególne sceny) zapamiętałam albo takie, podczas których czytania myślałam „wow, ja też chcę tak pisać”.
Wśród nich był "Czerwony Smok", "Hobbit", Władca Pierścieni, ale też „Namiętnik” Manueli Gretkowskiej, kupiony na dworcu w Lublinie przed podróżą autobusem, bo znałam nazwisko autorki i był (fizycznie) cienki. "Łysa Śpiewaczka" czy "Wizyta Starszej Pani", które chyba nie zostałyby wydane „w naszych czasach”, bo nie wydaje się już dramatów (a jeśli się mylę i wciąż są takie, to skierujcie mnie tam, bo tęsknię za nimi). Sześćdziesięcioczterostronicowy „Gołąb” Patricka Süskinda, po którym pokochałam groteskę.
Jako czytelniczka czuję się zaniedbana przez rynek, bo z nas dwóch Światografek, ja jestem tą połówką, która woli spędzić nad książką godzinkę, może jeden albo dwa wieczory, ewentualnie kilkugodzinną podróż.
I może jeszcze byłabym w stanie zrozumieć argument biznesowy, że kupowanie papieru w hurtowych cenach opłaca się bardziej, ale w takim razie jakim cudem @tajfuny, które wydają dużo cienkich (objętościowo) książek, przędą całkiem dobrze, i to od paru lat?
Algorytm czytania grubych książek jest u mnie prosty i powtarzalny.
Zaczynam, nudzę się, sięgam po coś innego, zapominam, czasem przypadkiem zobaczę tytuł i mnie olśni, że mogłabym skończyć, częściej jednak nie.
Z tego powodu na cmentarzysku niedokończonych książek wylądował „Bastion” Stephena Kinga czy trzy ostatnie tomy Harry’ego Pottera (bo każdy kolejny był coraz grubszy).
A wielotomówki to w ogóle osobna historia.
Ba, z ostatnimi tomami Murderbota miałam problem, przez ilość opisów, które wyglądały, jakby redaktor_ka kazał_a wcisnąć je Marcie Wells dla zwiększenia objętości, a które nic do książki nie wnosiły i zupełnie nie pasowały do stylu pisania Murderbota.
Nie rozumiem nacisku na długość i ilość znaków.
Prowadzę przez to czasami frustrujące rozmowy, typu:
„O, Ada, jak siedzisz w fantastyce, to znasz pewnie Zakon Drzewa Pomarańczy”.
Ja: „[1000 stron, pewnie więcej, niż jeden tom] Taaaaaa, słyszałam, pewnie kiedyś [nigdy] nie przeczytam”.
Jak zapewne widzicie, ja nie mam cierpliwości.
Wychowana na sztukach, cienkich objętościowo książkach, z których nie raz nie usunęłabym ani jednego słowa, bo wszystkie są na swoim miejscu, nie rozumiem tendencji do pompowania na kartki wyrazów, bez których można się obejść.
Dlatego coraz częściej sięgam po literaturę azjatycką, mangi i komiksy, chociaż chętnie przeczytałabym wartkie, krótkie fantasy z zachodniego kręgu kulturowego czy obyczajówkę, która zostawiłaby mnie we łzach po kilkuset stronach (Zostawić Las Vegas, Czyż nie dobija się koni).
Czasem słyszę, że „fantastyka rządzi się swoimi prawami” i dlatego te tomy są grubaśne.
Ale przecież książki Ursuli K. Le Guin z cyklu z Ziemiomorza mają po 200-300 stron.
Książki Zelaznego podobnie.
Wiedźmin też chyba nie był szczególnie gruby.
Więc albo mi się wydaje, albo rynek robi mnie w bardzo nadętego balona i moim marzeniem jest, żeby wydawnictwa zaczęły wbijać w niego szpilę.
I nie mówię, że grube, wielotomowe sagi powinny zniknąć.
W końcu chcę, żeby każd_ miał co czytać.