Fantasy to jeszcze, ale sci-fi jest jakieś dziwne.

„Fantasy to jeszcze, ale sci-fi jest jakieś dziwne."

Wielokrotnie słyszałam takie stwierdzenie od (głównie) innych kobiet i postanowiłam się przy nim dzisiaj zatrzymać na dłuższą chwilę.

Bo sama pokochałam science-fiction od pierwszego wejrzenia, kiedy mężczyzna w jednym z opowiadań Phillipa K. Dicka wszedł gdzieś na wysoką ścianę, rzucił się z niej i… poleciał.

Mój mózg był zachwycony ilością możliwości, jaką daje tworzenie TAKICH światów. Zaczytywałam się później w książkach Dicka, H.G. Wellsa, Zelaznego, Bradbury’ego… Aż coś przestało mi grać.

Sci-fi nieraz pokazywało mi przyszłość taką, jaka będzie, gdy nie będziemy uważać. „The machine stops” uważam za najlepsze, najgenialniejsze, a jednocześnie najbardziej przerażające opowiadanie, jakie kiedykolwiek powstało - bo tak bliskie naszej rzeczywistości, chociaż napisane w 1909 roku. „Robot” Adama Wiśniewskiego-Snerga rozwalił mnie emocjonalnie, podobnie jak „451 stopni Fahrenheita”.

A później przyszła posucha.

Długo, długo nic, aż do trylogii Neuromancera, która wchłonęła mnie (ponownie) w Japonię, zachwyciła językiem, a trzeci tom, Mona Lisa Overdrive, piątką różnych BOHATEREK.

Wtedy jeszcze nie uświadamiałam sobie tego, co mnie gryzie i dręczy, tego, co nie daje mi spokoju - ale w międzyczasie trafiłam do kobiecych społeczności, w których inne dziewczyny potrafiły nazywać to, co u mnie tliło się gdzieś pod skórą.

Sci-fi, szczególnie to stare, bywa patriarchalne.

„Fundację” Asimova rzuciłam po 20 stronach, bo mężczyźni robili politykę, a kobiety służyły do dekoracji.

Nuda.

No właśnie.

Solaris mnie znudził, Bajki Robotów tak samo.

Od bardzo, bardzo długiego czasu brakowało mi w sci-fi postaci, które mają sens, głębię i z którymi mogłabym się utożsamić. Same światy może i były spoko, ale, zapożyczając wyrażenie z artykułu Decusia, co mi po swiatotwórczych wydmuszkach, skoro biegały po nich manekiny.

Nie tylko w sci-fi zresztą nie mogłam się odnaleźć. Czytając książki pisane przez kobiety o kobietach, czułam się wyobcowana. Romansów nie kumam, obyczajówki nie rozumiem. Nie kręcą mnie książki o s*ksualnych traumach i krzywdach, bo miałam ich w swoim życiu wystarczającą ilość i czytanie o tym oprócz tego, że retraumatyzuje mnie, nic mi nie robi.

Nie chcę czytać o tym, jak kobietom dzieje się krzywda (bo zdaję sobie sprawę ze skali problemu zarówno w Europie, jak i poza nią), nie chcę też czytać o tym, jak świat będzie wyglądał, gdy nie będziemy uważać - w końcu przeżyłam lockdown, a za polską granicą toczy się wojna.

Wiem, jak jest, gdy jest źle i nie chcę się w tym pogrążać.

Chcę wiedzieć, co można zrobić, by było dobrze. Chcę czytać o tym, co kobiety robią w świecie, w którym nie boją się wyjść po ciemku z domu i nie tłamsi ich patriarchat. Chcę czytać o tym, jak w takim świecie funkcjonują mężczyźni i osoby LGBTQIA+.

I to wszystko otrzymałam w Murderbocie.

Seria Marthy Wells mogłaby być jedną z tych ponurych wizji świata, ale przeciwwagą dla okrutnego, kapitalistycznego systemu Corporation Rim, jest utopijne Preservation – które i tak ma swoje problemy, bo ludzie są po prostu ludźmi.

To jedno. A drugie – bardzo długo nie mogłam znaleźć w popkulturze bohaterów, z którymi mogłabym się utożsamić, więc napisałam książkę, w której główny bohater jest w pewnym sensie postacią genderfluid.

I po tym, jak napisałam książkę, to trafiłam na Murderbota, który z kolei jest dla mnie idealną alegorią osoby niebinarnej i aseksualnej.

Nie ma narządów płciowych, nie interesuje się romansami i seksem, ten ostatni nawet go brzydzi. Najchętniej oglądałxby całymi godzinami seriale, a do tego nienawidzi „tego słowa na „e””, czyli emocji.

Tylko oczywiście ma ich mnóstwo i kompletnie ich nie ogarnia.

Murderbot jest cudownie ludzką postacią, a sam świat jest mniej istotny, niż przemyślenia, obserwacje i emocje.

I to jest takie sci-fi, jakie ja chcę czytać.

Chcę czytać o tym, co można w świecie, który nie krzywdzi.

Chcę czytać o tym, jak żyć po traumie – a nie babrać się w niej, bo w końcu babrałam sie w traumach przez pół swojego życia i w trzech terapiach.

I bardzo, bardzo interesuje mnie to, jak w świecie pełnym technologii poradzi sobie nie do końca maszynowa inteligencja, połączenie robota i człowieka – jak czuje, jak radzi sobie ze swoimi przeżyciami.

Bo Martha Wells przepięknie pisze o traumach.

O tym, jak czasem nie ma katharsis, jak niekiedy traumatyczne wydarzenia mieszają w głowach, o tym, że czasem trzeba sięgnąć po pomoc, chociaż się nie chce.

Mam pozaznaczane wiele fragmentów w każdym tomie, bo każdy coś mi dał.

Pierwszy był dla mnie alegorią sytuacji osób neuroatypowych, ale też ludzi z niepełnosprawnościami, których się upupia, uprzedmiotawia i chce przyuczać do nieprzystosowanego do nich świata, zamiast wysłuchać tego, co mają do powiedzenia i dostosować świat tak, żeby mogli w nim gładko funkcjonować.

Nie skłamię, gdy napiszę, że wzruszyłam się przy liście, który jest na końcu książki.

Drugi poruszył mnie historią o tym, że czasem poznanie przeszłości nie przynosi ulgi, że czasem, chociaż pragniemy katharsis, to nic się nie zmienia, a ciężar pozostaje ciężarem.

W piątym Martha pięknie opowiada o relacjach - w dodatku przy pomocy inteligencji maszynowej.

Siódmy porusza kwestię zaufania do siebie i innych podczas mierzenia się z konsekwencjami traumatycznych wydarzeń.

Świat Marthy Wells i Murderbota jest groźny, ale też ludzki, ciepły i pełen humoru. Daje nadzieję na to, że maszyny i ludzie mogą współpracować, a nie tylko kraść sobie pracę i walczyć bez sensu.

Nudzą mnie książki o wojnach i bitwach, które w moim odczuciu są domeną ludzi, którzy nie umieją ze sobą rozmawiać – mnie interesują relacje, uczucia i możliwości, jakie daje świat i technologia.

W końcu dzięki technologii mogę podzielić się z Tobą moimi przemyśleniami, mogę poznać ludzi z różnych zakątków świata, a także tworzyć nowe światy nie tylko w książkach, ale np. w visual novelkach, mogę też zadzwonić do przyjaciółki w każdej chwili i uciec od rzeczywistości w wirtualnym świecie, gdy realny mnie przytłacza.

A poza tym uważam, że jeśli maszyny naprawdę zyskają kiedyś świadomość, to będą mądrzejsze od ludzi, więc łatwiej im będzie się porozumieć – zarówno ze sobą, jak i z człowiekiem.

Może to jest utopijna wizja.

Ale jakbym się nie starała, to wizja robota bezmyślnie mordującego ludzi, jest dla mnie zupełnie bez sensu.

Dlatego czekam na więcej sci-fi pełnego emocji i empatii.

I mam nadzieję, że sama również stworzyłam taką książkę.